środa, 17 lutego 2016

Rozdział II




 Leniwe promienie porannego słońca oblewały wnętrze ciepłym, napawającym optymizmem światłem.
- Dziecko, siądźże jak człowiek! – Gospodyni złapała się za głowę, widząc Alice, prawie leżącą na stole, z nogami wyłożonymi na sąsiednim krześle.
Cicely była przysadzistą kobietą o troskliwym, choć, gdy zajdzie taka potrzeba, srogim spojrzeniu. Sprzątała i gotowała w domu Alberta. Była również odpowiedzialna za nauczenie Alice wszystkich czynności nazywanych uparcie „babskimi”. Za wszelką cenę starała się wpoić dziewczynie chociażby podstawy kulturalnego zachowania, oraz fakt, iż niektórych rzeczy nie wypada kobiecie, zarówno ze względu na tradycję, jak i prawo. Nie trzeba chyba napominać, że do umysłu Alice niewiele z tych uwag docierało.
- Już, już. – Powiedziała niedbale, rozespana.
Cicely zmarszczyła brwi. Nałożyła porcję jajecznicy na talerz i położyła go przed dziewczyną, która natychmiast zajęła się jedzeniem, zadowolona. Gospodyni wykorzystała jej nieuwagę i szybki ruchem odsunęła krzesło, na którym Alice wyłożyła nogi.
- Hej!
Nie doszło jednak do sprzeczki, ponieważ rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczyna odwróciła głowę w ich stronę, a jej opiekunka poprawiła fartuch i skierowała swe kroki ku wejściu.
- Pani Cecily! – Mężczyzna zawołał radośnie i ucałował dłoń kobiety, która zarumieniła się mimo woli.
- Gilbert, dżentelmen, jakich mało! – Zaśmiała się i odsunęła, by mógł wejść. – Z pewnością jesteś głodny. Zaraz podam śniadanie!
- Właściwie, to już jadłem, jednak nie pogardzę posiłkiem przyrządzonym przez panią – Gilbert znów wywołał rumieniec na twarzy kobiety. Każdej potrafił zawrócić w głowie czarującym uśmiechem i nienagannymi manierami. – Choć nie wiem, czy nie przydadzą się dwa dodatkowe talerze. Richard wraz z synem jechali ze mną, jednak zostali w tyle.
Zaśmiał się i jakby w odpowiedzi na to, znów rozległo się pukanie do drzwi.
- Wchodźcie śmiało! Żadna z was niespodzianka! – Zawołał.
W pomieszczeni pojawiły się dwie postacie. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna i drobny chłopak o rozczochranych, przydługich włosach.
- Alice, przynieś więcej talerzy – szepnęła Cicely, wykonując ponaglający ruch ręką, więc Alice wyszła z kuchni połączonej z jadalnią do komórki, pełniącej rolę schowka na rozmaite przedmioty. Znajdowały się w nim również dodatkowe naczynia. Na co dzień przydawały się tylko dwie miski, dwa talerze i dwa kubki, także nie było potrzeby trzymać większej ich ilości w niedużej szafce zajmującej miejsce w kuchni. Dziewczyna wyjęła ze składziku odpowiednią ilość potrzebnych przedmiotów i niezwykle zdenerwowana, że wygoniono ją z pomieszczenia zanim zdążyła powitać gości, udała się z powrotem do jadalni.
Podczas jej nieobecności wszyscy zdołali się przywitać, a w pokoju pojawiła się kolejna osoba – Albert, po którym widać było, że ma za sobą nieprzespaną noc, a nieudolnie zapięta, pognieciona koszula tylko potęgowała to wrażenie.
Panna Villows prawie rzuciła talerze na stół, co wywołało sporo hałasu. Sprawiło to, że wszyscy odwrócili się w jej stronę.
- Alice! Jak dobrze cię widzieć! – Gilbert, wiecznie radosny i pełen entuzjazmu, skocznym krokiem podszedł do wciąż naburmuszonej dziewczyny, z której twarzy jednak szybko zniknął grymas. – Jak się miewasz? Słyszałem, że wytrwale trenujesz!
Teraz to jej policzki przybrały barwę wiśni.
- T..tak. Witaj, Gilbercie.
Pani Cecily zaczęła się krzątać. Tym razem Alice nie dała zaciągnąć się do gotowania.
- Alicja! Ostatni raz, gdy cię widziałem, miałaś nie z pełna pięć lat! – Richard uścisnął jej dłoń bardzo delikatnie, co wręcz uraziło dziewczynę, ponieważ wcale nie uważała się za słabą, głupiutką panienkę. – Mój syn, Arty. Nie wiem, czy już się poznaliście, ale przedstawić nigdy nie zaszkodzi.
Owszem, znali się z widzenia, jednak nie czuli potrzeby nawiązywania między sobą specjalnych więzi. Być może było to spowodowane zwyczajnym stereotypem, jakże popularnym wśród ich rówieśników: dziewczęta mają swój świat, chłopcy swój, ot co.
- Cześć – burknął młodzieniec, a Alice odpowiedziała mu równie sztywno.
Zasiedli. Cecily wkrótce podała do stołu i, za usilnymi namowami Gilberta, sama przy nim usiadła.
- Jakieś wieści? – Spytał Albert z ustami pełnymi chleba.
- Właściwie, to nic ciekawszego, niż zwykle. Kilka drobnych kradzieży i sprzeczek, ale ogółem, miasto żyje w równomiernym tempie.
Można powiedzieć, że Gilbert pełnił rolę zwiadowcy korpusu Księżycowej Włóczni. Jednym z jego zadań było informowanie dowódcy – Alberta – o wszystkich istotnych zdarzeniach, mających miejsce w miasteczku.
- Aha! Jest jednak coś! Królowa zachorowała. Ponoć straciła przytomność podczas zabawiania księżniczki. Medycy nie są w stanie określić co jej dolega.
- Ciekawe…
- Dokładnie. To może być zwykłe osłabienie, jednak nie wykluczamy otrucia. Dlatego posłano po najlepszego uzdrowicieli, aż do Sinelu.
Albert potarł w zamyśleniu brodę.
- Mam nadzieję, że nie mamy do czynienia z trucicielem. Cóż, królewska rodzina będzie musiała wzmóc ostrożność.
- Nie zaprzątajmy myśli tą sprawa. Póki co nie wydaje się, by miała nas dotyczyć.
- Tak, tak, racja.
- No…to powiedz mi, Alice, jak sobie radzisz?
- Jakoś chyba idzie. W sumie…to wydaje mi się, że całkiem nieźle. – Dziewczyna wypowiedziała te słowa z pewną nieśmiałością, a z drugiego końca stołu dał się słyszeć stłumiony śmiech Alberta, do którego powróciło wspomnienie lekcji łucznictwa, mającej miejsce ledwie dzień wcześniej.
- No…Alice najpierw powinna popracować nad cierpliwością. Choć nie wiem, czy nie łatwiej byłoby zaprojektować specjalną, samowalczącą broń. Oszczędziłabyś wielu nerwów, prawda?
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
- Ha ha ha. Jakie to zabawne.
- Nie dąsaj się, Alice. Złość urodzie szkodzi.
Villows prychnęła, ponieważ nie znosiła, gdy traktowano ją jak damulkę, której największy problem stanowi zmarszczka, czy zbyt mała ilość sukien.
- A tak na poważnie, mogę udzielić ci lekcji szermierki. Wpadliśmy na dłużej. – Gilbert poklepał rękojeść długiego miecza, przytroczonego do pasa.
- Naprawdę? – Alice natychmiast się ożywiła – Ależ bardzo chętnie! Wspaniale!
Po tej wymianie zdać, rozmowa zeszła na temat Arty’ego, który to pobierał profesjonalnych lekcji szermierki u mistrza miecza królestwa Legras. Richard był naprawdę dumny ze swego syna. Wiedział, że wiele może osiągnąć.

*   *   *

- No dalej. Tylko rozluźnij ramiona. Zbyt się spinasz. – Gilbert poprawił postawę Alice. Po jej czole spłynęła kropelka potu. – No dobrze… może odpocznij chwilę. Arty! Twoja kolej! Zobaczymy jak sobie poradzisz.
Plac ćwiczebny zajęła tylko ta trójka. Richard i Albert mieli do obgadania parę spraw dotyczących szkolenia wojowników korpusu.
Arty Foght dumnym krokiem podszedł do Gilberta i chwycił drewniany, przeznaczony do ćwiczeń miecz. Spojrzał z politowaniem na wykończoną dziewczynę, która usiadła na trawie. Zamierzał pokazać, że jest lepszy. Nie musiał się nawet specjalnie starać. Był silniejszy i sprawniejszy we władaniu bronią.
Przyjął poleconą pozycję. Gilbert stanął przed nim, by wykonać atak. Uniósł rękę trzymającą miecz wykonał pchnięcie, a Arty sparował cios jednym szybkim ruchem.
Powtórzyli to jeszcze kilkakrotnie, wykonując pchnięcia z lewej, prawej i z góry.
- Widzisz, Alice? Tak to miało wyglądać – Słowa te dogłębnie uraziły dziewczynę.
Odczekała jeszcze piętnaście minut, a gdy po tym czasie mężczyźni nie zaprzestali ćwiczeń, po prostu wstała, odwróciła się na pięcie i odeszła niezauważona.
- No jasne, wspaniale. Po co komu głupia, niezdarna Alice? Tak, jak zwykle tylko przeszkadza! Lepiej zajęłaby się czymś w stylu szydełkowania, albo sprzątania! – Mruczała pod nosem, kierując się w stronę lasu. – To miała być MOJA lekcja. Nie jego.
Weszła w głąb kniei.
- Cymbał… Myśli pewnie, że jest taki wspaniały! – Zaśmiała się gorzko i pomyślała, że z pewnością oberwałaby po głowie od Cicely za używanie takiego słownictwa.
Pobiegła wzdłuż ścieżki, a wiatr plątał jej włosy. Natychmiast zapomniała o Artym, Gilbercie i całym świecie. Zawsze tak się działo, gdy uciekała do lasu. Takie życie nie jest wcale złe, pomyślała, po co przebywać wśród ludzi, gdy do szczęścia wystarczy kilka drzew?
Zatrzymała się dopiero przy strumieniu, z zamiarem zamoczenia nóg w chłodnej wodzie, jednak nie dane było jej to uczynić, ponieważ okazało się, że nie ona jedna wybrała się na przechadzkę w to miejsce. Szybko schowała się za grubym pniem starego dębu.
Na gładkim kamieniu siedział chłopak…Zamyślony, nawet nie zauważył Alice, choć z pewnością nie zachowywała się najciszej. Villows dokonała szybkiej analizy. Bogaty strój. Z pewnością nie był to zwykły wieśniak. Starannie przystrzyżone włosy tylko to potwierdzały.
Wydawał się być bardzo zamyślony. Przy tym trochę…smutny?
Usiadła najciszej jak tylko potrafiła. Młodzieniec wrzucał do wody nieduże kamienie. Coś rysował…Alice obserwowała go z niemałą ciekawością. Sama nie wiedziała jak to się stało, że minęło całe popołudnie…


~ ~ ~ 
Dziękuję za przeczytanie! Mam nadzieję, że rozdział wypadł dobrze. Być może widać, że końcówka jest prawie "na odwal", ponieważ pisałam ją będąc naprawdę zmęczona, ale uparłam się, że skończę dzisiaj. Jeszcze raz dzięki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz